„Korfanty. Silna bestia”, książka Wydawnictwa Sonia Draga o Wojciechu Korfantym wypuszczona we wrześniu br. na rynek wydawniczy przyciąga szatą graficzną.
Żółto-szaro-czarna okładka jest nowoczesna i vintage’owa jednocześnie. Chwyta nawet przelotne spojrzenia. To dobrze, bo Korfanty i historia Górnego Śląska potrzebują promocji, odważnych i bezkompromisowych interpretacji. Hagiografie ojców polskiej niepodległości wyprodukowane w 2018 roku nie wytrzymują próby czasu, raczej drenują i tak wątłą u szerokiej publiczności znajomość historii Śląska, Polski czy Europy. Kontrowersyjny Korfanty domaga się opisu uwolnionego od łatwych, żeby nie powiedzieć binarnych, rozstrzygnięć. Zdrajca czy patriota? Mąż stanu czy cyniczny politykier? „Górnośląski Dyzma”, a może jednak ktoś „za wcześnie urodzony”, jak mówił o nim Kazimierz Kutz. I dodawał, że największą tragedią „blond bestii”, jak etykietowała Korfantego niemiecka prasa, było to, że pod wieloma względami wyprzedzał swój czas, „przede wszystkim jako demokratyczny polityk i liberalny biznesmen”.
Z okładkowego zdjęcia patrzy na nas, trochę z góry, starszy facet w meloniku. Co zakrywa ten sznyt? Kim pan jest, Panie Korfanty? W podtytule zwraca uwagę słowo „bestia”. Tytuły rozdziałów brzmią jak sensacyjne gazetowe nagłówki. Bo „Korfanty. Silna bestia” to dopiero zwiastun, trailer 32 miniatur filmowych. „Buffalo Bill z batem”, „Korfancja”, „Szara eminencja”, „Śląski graf” to gotowe etiudy, podcasty lub odcinki serialu. Z przymrużeniem oka załóżmy, że łowcy tematów i wątków firmy Netflix też już to zauważyli. Życie Korfantego dzieje się w tej biografii we właściwym dla przełomu wieków tempie.
To tempo i porządek narracji według chronologii życia bohatera przypomina ujęcie tematu i sylwetkę genialnie zarysowaną wcześniej przez Jana F. Lewandowskiego. Do niedawna była to najlepsza popularna biografia Korfantego. A jednak w książce Krzyka i Szmatloch życia Korfantego jest jeszcze więcej, bo wiedza i swada autorów zwielokrotniły obraz. Zrobił się epicki, rozbudowany o historyczne konteksty, archiwalne ciekawostki (Krzyk), wywiady i psychologiczne portretowanie (Szmatloch). Dobrym przykładem jest jeden z początkowych rozdziałów pt.: „Z Wenecji do Sadzawek”. Nie wchodzimy na drogę życia za przyszłym kandydatem na premiera RP w małej dzielnicy Siemianowic, ale dowiadujemy się jak i skąd jego przodkowie przywędrowali do Sadzawek. Taka odwrócona perspektywa stała się skutecznym sposobem pisania o życiu nietuzinkowego człowieka. Pozwoliła autorom z małych spraw robić wielkie plany, dominanty. Taką dominantą jest na przykład opis relacji bohatera z jego psem Morycem czy przygoda, która zdarzyła się młodemu Korfantemu, gdy przemycał polską prasę.
Z wielu anegdot trwale stereotypizujących Korfantego, często redukujących jego dzieje do ograniczeń ideologicznych, politycznych lub po prostu mentalnych, licznych u dawniej i obecnie piszących o nim autorów (Mach, Orzechowski, Przewłocki) nowa książka rezygnuje. To pozwala stwarzać kogoś nieco bardziej zwykłego, kogoś na kształt górnośląskiego self-made mana. Trudny to zabieg w polskiej biografistyce historycznej, ale autorzy dobrze sobie z tym radzą. Dziennikarskie rzemiosło tylko im w tym pomaga. Książka jest publicystyczną kroniką, zawdzięczamy jej nowatorski lejtmotyw – samotność długodystansowca. Takim kimś jawi się jednak Korfanty w polsko-niemiecko-śląskiej polityce nastawionej na szybkie synekury, trwającej od wyborów do wyborów, bez dalekosiężnych ideowych celów.
Korfanty to ostatecznie postać tragiczna. Najpierw w spektakularny sposób robi polityczną karierę, przyczynia się do przyłączenia części Górnego Śląska do Polski, potem się tą Polską gorzko rozczarowuje. A jednak do dziś trwa spór, dotyczący sposobu podejmowania przez Korfantego najważniejszych decyzji politycznych. Gdybyśmy założyli Korfantemu fanpage na Facebooku i na jego osi umieścili kolejno – sprzeciw wobec partii Centrum, wszystkie działania i sukcesy motywowane wiarą, że oto nadszedł na Górnym Śląsku czas na ludową i robotniczą rewolucję, opisy praktyk wdrażania społecznej nauki kościoła katolickiego, relacje i rezonowanie ze „Znajomymi” – z redaktorem Napieralskim, biskupem Koppem, marszałkiem Piłsudskim, generałem Le Rondem czy wojewodą Grażyńskim, wkleili wszystkie wydarzenia angażujące w politykę śląskiej chadecji kobiety oraz fotorelacje z bezpardonowych, populistycznych kampanii wyborczych, ile polubień miałby ten profil? Może setki tysięcy, a jednak Korfanty nie ufał prawie nikomu. Autorzy podczas premiery książki podkreślili, że obdarzył zaufaniem tylko swego psa. Nawet jeśli to był promocyjny żart, to na kartach książki czytamy, że Korfanty często nie potrafił radzić sobie z najprostszymi emocjami, jak choćby wtedy, gdy w 1909 roku, po wielkim sukcesie w wyborach do Reichstagu nie był w stanie utrzymać dobrej passy i zjednywać sobie ludzi. Kłócił się, kłamał, a swego mentora z gimnazjum, księdza Jana Kapicę, nazwał z przekąsem „Polakiem etnograficznym”. Walczył z socjalistami o pański wizerunek żony, dowodząc, że nigdy nie była sprzedawczynią w domu towarowym. Ostatecznie na Śląsku z „naszego Wojtka” stał się kimś obcym i tak już w jakimś sensie zostało. Z drugiej strony, w przeciwieństwie do polityków z Kongresówki, pozbawiony był traum przegranych powstań, odium mitologii romantycznej, i to, co było dla Polaków balastem, dla Ślązaka już nie. W pewnym sensie z „lekkością” stworzył ideę Polski, za którą podążył. Jednocześnie czerpał garściami z życia. Takie osoby pozostawiają po sobie kontrowersje i niezatarte nigdy spory zagorzale ze sobą walczących zwolenników i przeciwników.
Znana, powiedzmy to sobie uczciwie wciąż głównie na Górnym Śląsku, twarz Korfantego, na okładce omawianej tu książki wydaje się jednak znużona, spojrzenie ma poszarzałe, odległe. I chyba nie wynika to z faktu, że coverowa fotografia ma niemal sto lat. Tym razem to nie tylko my, czytelnicy, przyglądamy się Korfantemu. Po zakończonej lekturze przyszła do mnie myśl, że z 350 stron patrzy na nas Wojciech Korfanty i jest tym bardzo zmęczony. Zmęczony obserwowaniem – jak powiedziałby o tym dzisiejsza młodzież – „że wciąż nie umiemy w Korfantego”, że nadal uprawiamy tandetne tautologie, powtarzamy legendy i mity zamiast – zarówno przeciwnicy i zwolennicy – spotkać się w pół drogi, odrzucić politykę i spojrzeć na Korfantego na przykład jak Witkacy, który malując Wojciecha pisał do żony: „Korfanty robi dobre wrażenie – bardzo silna bestia.”
Korfanty nie wstydził się być ani Górnoślązakiem, ani Polakiem, bo bycie tym ostatnim sam sobie wybrał. Fakt, że swój wybór narzucał innym, ale czy społeczeństwa tak chętnie korzystają z wolności, z praw i swobód obywatelskich? Czyż często nie wolą być rządzone? Czy dziś jesteśmy gotowi na Górnym Śląsku otworzyć się na nowoczesne rozumienie patriotyzmu, tożsamości narodowej i bez obaw skorzystać np. z koncepcji dra Tomasza Kamuselli, który w miejsce dotychczasowych definicji, proponuje „nienarodową tożsamość wieloskładową (multiple identity) i identyfikację tożsamościową w zależności od kontekstu sytuacyjno-kulturowego”. Czy dziedzictwo Korfantego otwiera nas, czy zamyka?
Książka Krzyka i Szmatloch na pewno otwiera przed nami szerzej drzwi do tego dziedzictwa. Wystarczy zerknąć na imponującą bibliografię, na którą składają się druki, pamiętniki, wspomnienia, opracowania i artykuły, publikowane i niepublikowane, co prawda niemal wyłącznie polskojęzyczne, ale w takim zakresie dotąd nie prezentowane. Drzewo genealogiczne rodziny Korfantych, szczegółowy indeks, świetny format, cudny w dotyku papier, rozmiar czcionki, łamanie tekstu i przypisy dopełniają dzieła.
Koniecznie przeczytajcie!
dr Małgorzata Tkacz-Janik